pierwszy numer to dlonie i stopy. moje dlonie. w ogole nie kobiece, ale nie zeby bylo ze mam lapska drwala z australii albo serdelkowate parowy. po prostu sa przedziwne. duze. dlugie palce. ponoc szczuple. ponoc sa 'fortepianowe'. jak mowia tani poklepywacze i zoltodzioby w 'fortepianowych' sprawach. napewno sa piekne w calym tym swoim dziwnym usposobieniu. patrze na nie codziennie. jak ich sciegna wyciskaja z siebie energie aby zasznurowac buty, zapchac widelcem proznosc w mojej gebie, jak pisza sobie bazgroly wazniejsze i mniej wazne, jak te palce ponoc niby fortepianowe, ale moze bardziej hydrauliczne w swojej dlugosci sprytnie omijaja potyczki, jak poruszaja swoja wlasnoscia, przynaleznoscia miesni, i to jest takie wciagajace. i juz nie moge. ide po ulicy. opuszczona glowa bo patrze na niewidoczna prace stopy. bo te bezczelne buty caly czas chca grubiansko sie wtrychnac w tozsamosc moich stop i je unieruchomic kazac patrzec wylacznie na siebie. alez sa bezczelne. te wszystkie paseczki, koraliczki, koleczka, wyciecia, wciecia, dziurki, to wszystko aby jak najszybciej wepchnac stope w opary wszechobecnej ciasnoty i potu i zajac sie kokietowaniem asfaltu po ktorym sie poruszam. a moja stopa biedna pracuje tam w srodku, a te wredne buty z plastiku i innych odpadow komunalnych zatruwaja mi psychike. toksyczne zbuje. i nie mam juz sily isc dalej. tocze walke ze swoim umyslem aby sie zwalic na te trawke tuz obok i odpoczac. pozwolic drapac sie lewej dloni po lokciu jej prawej blizniaczki, rozsznurowac buty i wrzucic je pod samochod. zataczam sie coraz bardziej. a te buciory pracuja i pracuja, nie daja za wygrana, chca mi wcisnac drzazge w te czesc umyslu ktora produkuje w tej chwili te brednie. najchetniej zrobily by ze mnie sztywna mumie i powielaly by swoje wdzieki w calej swojej okazalosci na MOIM ciele. ale dosc. godze sie na te walke. tak za kazdym razem, cale zycie, codziennie, i te dlonie z ta swoja energia malych robali ktore mrowia sie i musza wiercic swe dobytki fizyczne. poddaje sie czasem. troche to jest niebezpieczne, kiedy z geby wisi mi dyndajacy farfocel piany z pasty do zebow i moich enzymow slinowych, reszta biegnie do gardla, z geby zwisa bezwladnie szczoteczka, a moje oczy wedruja w gore i dol pociagajac za lewa dlonia gdy drapie lokiec swej prawej blizniaczki. i swidruja te palce hydrauliczne czy fortepianowe, nie wazne, tak musza. przez pietnascie lat dotychczas i jeszcze wiele przede mna. caly czas. nie wiem juz nic. mimo kompleksow starannie poukladanych w mount everest i innych aspektow mojej niereprezentatywnej cielesnosci dlonie i stopy nadaja temu bajzlu ladu i skladu. sklejaja ta breje w try miga i rozwalaja ze smakowitej calosci w strzepy tak jak w tej histori z trawka i swedzeniem. te dlonie ni kobiece ni meskie, sa takie moje i te giry dlugie i wychudle swedzace do jalowego ruszania. to chyba jest takie piekne. to sa vipy mojej cielesnej wartosci...