Komentarze: 7
pojac stan niepojety innego czlowieka, jest najtrudniej. nie umiem, nie potrafie, nie rozumiem zlych nastrojow kiedy samej serce tryska entuzjazmem z zycia i mega nachapaniem szczesciem. i teraz odstaw na bok wlasny orgazm zyciowy aby obgryzac paznokcie nad losami tych biedniejszych, pokrzywdzonych i z ujemnym poczuciem radosci istnienia. i nawet nie chodzi o tego jebaka najpodlejszego -litosc. chodzi o pomoc. bo o ile zrozumiec siebie, i wlasne mechanizmy ego jest bardzo mozolnie, to o tyle zrozumiec cudze i zupelnie osobno funkcjonujace nastroje jest prawie niewykonalne. wspolczucie i jakakolwiek wspolpraca z drugim czlowiekiem to chyba taki kreciolek naszych egzystencji do chrzanu. i w sumie, to wszystko jest zajebiscie trudne. a wszedobylsko rozumiana owa pomoc, to nie tylko pokrzepienie, poklepanie, pouczenie, i checi poprawy. to taka bardzo amatorska taktyka na male zbawienie, przepis na szczescie, tudziez zawieszenie obowiazkow placzu i szlochow. i o ile biadolenie o tym felerze mojego istnienia wychodzi mi conajmniej frasobliwie, to jednak przerysowanie tego na kartke codziennych zmagan caly czas stoi w miejscu blotnym i klejowatym. tak to juz chyba bedzie, ze psycholog i zbawiciel ze mnie zaden. pani swiata tez marna. i wlasnie w tym miejscu zaczyna sie wkrecac i wiercic oraz mielic ten owy pstryczek, jakim jest nasza wrodzona cecha, to kurewskie spoleczne zycie w grupie. co ja mam robic, jak cierpia kolo mnie?